Pamiętam, że dziadek, tata albo któryś z ich kolegów zawsze miał kilka cukierków w kieszeni. Nie byle jakich, ale tych dobrych - górniczych KOPALNIOKÓW. Czarnych jak węgiel, smakujących anyżem, miętą, dziurawcem i melisą. Bo takie maszkety dostawali na kopalni, żeby trochę osłodzić trudną pracę i dla poprawy samopoczucia. Choć, jak mówiła babcia, każda śląska kobieta wie, że kopalnioki miały przede wszystkim chronić gardła górników. Chłopy, ponoć, ziółek nie piją, ale jednego albo dwa bombony każdy zje. I my, dzieci, zawsze też kilka dostawaliśmy.